poniedziałek, 8 września 2014

O dziennikarstwie, pracy w mediach i tych wszystkich rzeczach, których powiedzieć się nie da

Dziennikarstwo upada. Pokażę Wam zapewne tylko kawałek tego upadku, bo to i wyłącznie moja perspektywa. Fakt, że w tej wersji mediów nie widzę już dla siebie miejsca.


Na rynku pracy gloryfikuje się dziś młodość i energię. Bo to gwarantować ma większą wydajność i stąd spodziewane korzyści dla pracodawcy. W środkach masowego przekazu jest podobnie, tylko jaka z tego korzyść?

Współczesne media zmieniły się. Zmieniły się w sposób diametralny i prawdopodobnie nieodwracalny. A wszystko za sprawą rozwoju technologii i nieograniczonego wręcz dostępu do informacji. Zawód dziennikarza jest dziś czymś innym niż przed dziesięcioma laty albo i wcześniej.

Ludzi pióra, którzy na dziennikarski rynek wchodzili w realiach innych niż dzisiejsze, oburzać może łatwość dochodzenia do „tych wyższych” pozycji. Mowa o stanowiskach sekretariackich lub związanych z kierowaniem danym działem – w przypadku gazety, komentatorskich zaś – w przypadku telewizji sportowych. Już nie chodzi o to, że od adeptów zawodu nie wymaga się kierunkowych studiów (zresztą one i wcześniej nie były warunkiem sine qua non). Jak pokazują liczne przypadki, by obejmować kluczowe stanowiska w redakcjach, nie potrzeba praktyki, o braku warsztatu dziennikarskiego już nie wspominając. Sama jestem w zawodzie od kilkunastu lat, a zdarzyło mi się pracować pod kierownictwem ludzi dużo mniej doświadczonych, powiedziałabym nawet: w ogóle niedoświadczonych. Muszę przyznać, że to dość żenujące. No bo ok., o tym, co najlepiej brzmi w tekście, czyli jak ma on ostatecznie wyglądać, decyduje redaktor prowadzący. Co jednak wtedy, gdy ów redaktor przychodzi do redakcji jako nowy… ale okazuje się świeżo upieczonym absolwentem studiów dziennikarskich, i to niepełnych, bez jakiejkolwiek praktyki w tym zawodzie? Niewątpliwie ktoś musi go wprowadzić w obowiązki, tłumacząc, jak powstaje gazeta, jak funkcjonuje redakcja, na co zwracać uwagę przy pisaniu tekstów, jakie sytuacje mogą się zdarzyć itp. Dziennikarz, który to robi, jednocześnie podejmuje się adjustacji tekstów – w imię tzw. dobra sprawy, czyli by planowany nowy tytuł wypalił (przynajmniej od strony redakcyjnej). Jak łatwo przewidzieć, między tymi osobami szybko dochodzi do spięć. Bo redaktor prowadzący, żeby poczuć się redaktorem prowadzącym, neguje – nie wiadomo, w oparciu o co – wszelkie poprawki w tekstach. Przykład jest prosto z życia, zaręczam.

Oczywiście, w sytuacji takiej jak ta zapytać należałoby, kim jest wydawca tytułu i jakimi przesłankami się kieruje dobierając zespół… A może wcale nie chodzi o to, by członkowie zespołu czuli się dobrze na swoich miejscach i dzięki zaangażowaniu pomnażali efekty swojej pracy? Jeśli tak, jest to zadziwiające. A wydawcy pogratulować trzeba nie tylko wyczucia do ludzi, ale i znajomości specyfiki dziennikarskiego rynku. Sądzę, że nie ma dużo przesady w stwierdzeniu, jakoby mediami coraz częściej rządziły osoby spoza mediów. Choć osobiście chciałabym wierzyć, że są jeszcze redakcje, w których kultywuje się etos mistrza i ucznia, gdzie hierarchia stanowisk pracy jest niezwichnięta, a prowadzącym gazetę czy program zostaje się dlatego, że się już długo w tym fachu robi i dużo się pokazało.

By ocenić rynkowe zmiany, warto też czasem stanąć z boku. Kiedy zamieniam się w obserwatora i oglądam, słucham, czytam – do głowy przychodzi mi jeszcze jedna refleksja. Informowanie stało się mało atrakcyjne. Zamiast tego wiele redakcji czy też stacji koncentruje się na komentowaniu, a nierzadko manipulowaniu tym, czego udało się dowiedzieć. Proszę pooglądać dzienniki informacyjne w telewizji albo zajrzeć do Internetu, wejść choćby na YouTuba. Redaktor bądź redaktorzy prowadzący wywiad niejednokrotnie zachowują się tak, jakby lepiej wiedzieli, co mają mówić ich goście. Na czasie jest też komentowanie wydarzeń ustami ekspertów. O, tych jest w mediach istny wysyp, przy czym w cenie są zwłaszcza ci, którzy poza znajomością rzeczy mają kompetencje wróżki. A mistrzostwem świata jest już dla mnie zapraszanie, w charakterze ekspertów, innych dziennikarzy. Ze słowotoku, będącego komentarzem do jakichkolwiek zdarzeń, wyławiam fragmenty dotyczące emocji i osobistych przeżyć. Niewątpliwie mogą być one swoistym smaczkiem w przypadku wielu relacji, ale… czy zawsze jest na nie czas i miejsce? Przecież to oczywiste, że ktoś, komu psychopata skatował syna (a miało to miejsce kilkadziesiąt lat temu) albo kto musiał opuścić dom w wyniku wybuchu znajdującego się w okolicy gazociągu, i właśnie traci dorobek całego swojego życia, jest w szoku, przeżywa traumę, rozpacz, nie wie co ze sobą zrobić. Po co więc ludzi dotkniętych takim nieszczęściem jeszcze o to pytać, potęgując ich przygnębienie? Czemu służy ta emocjonalna wiwisekcja? Czasami mam wrażenie, jakby dziennikarze wchodzili w rolę dyżurnych terapeutów. A chyba nie tego oczekują od nich widzowie, słuchacze i czytelnicy.

0 comments

Prześlij komentarz