czwartek, 31 sierpnia 2023

O miłości powstańczej i wyborach serca, i tym co najpewniejsze

Flagi upamiętniające wybuch powstania warszawskiego, na Mokotowie – choćby przy ul. Grottgera – wiszą cały czas. Ale mnie w pamięć zapadła w tym roku piosenka.


Na początku uwagę moją zwróciły plakaty, na mieście. A potem, przez przypadek, trafiłam na ten klip w sieci. „Ktoś widzi koniec, my możliwości” – te słowa wybrzmiały dla mnie najbardziej, bo rodzaj muzyki raczej nie w moim guście. Może cieszyć, że powstanie warszawskie inspiruje twórców tematem miłości – pamiętam, tak wtedy pomyślałam.

Ot, niezwykła historia. Ojciec Bolesława Biegi „Pałąka” był przeciwny jego zaślubinom z Alicją Treutler „Jarmuż”, ale syn wyjaśnił mu, że bardzo się kochają, a następnego dnia mogą przecież zginąć. Mylił się. Walki o Warszawę zahartowały małżonków i oboje dożyli, wprawdzie już na obczyźnie, blisko 100 lat. Ciekawe, że Bolesławowi zabrakło trzech dni, by zapalić na urodzinowym torcie 101 świeczek; zmarł jako drugi z pary, w maju tego roku. Są bohaterami piosenki, ale w roli bohatera, a raczej bohaterki występuje też tu ich ślubna fotografia: jedyna taka, z czasu powstania.

Co będzie jutro? Jutra może nie być – podobnym argumentem do ślubu z Barbarą Drapczyńską przekonał swoją matkę Krzysztof Kamil Baczyński. On i jego żona polegli w czasie powstania warszawskiego, w odstępie niespełna miesiąca. Małżeństwem byli niewiele ponad dwa lata, a zaręczyli się po czterech dniach znajomości.

I jedni, i drudzy szli za głosem serca. Zdjęcia z teledysku „Miłość zawsze jest” promującego tegoroczne obchody rocznicy wybuchu powstania – są może nieco przerysowane, co przywołuje na myśl scenerię bajkową, dość nierealistyczną. Wiemy dobrze, że tak nie było. W dodatku kamera co chwila się zatrzymuje, w efekcie czego obraz nie jest płynny, lecz składa się z serii stopklatek.

A może tak właśnie trzeba myśleć o tym zrywie: wydobywając z niego dobre i piękne momenty. Niedługo o powstańczej historii świadczyć będą już tylko dowody ze słyszenia. I nasza pamięć. Niedługo nie będzie miał już kto o tym opowiadać. Myślę o mojej babci, która przeżyła powstanie w Warszawie, i która wiele wydarzeń tamtego czasu – widzianych, oczywiście, z własnej perspektywy – relacjonowała mi ze szczegółami. Godzina W jest dla mnie wydarzeniem co roku. I co roku w oku kręci mi się łza, gdy 1 sierpnia, o godz. 17:00 zaczynają wyć syreny. A ten moment zastawał mnie w różnych miejscach i różnych okolicznościach.

Jasne, nie doświadczyłam okrucieństwa wojny, nie wiem, jak to jest. Ale wiecie co, w tym roku pierwszy raz przyszła do mnie myśl, że powstańcom, jak i cywilom, mimo wszystko chyba trochę zazdroszczę. Tego, że nie mieli wątpliwości, jak żyć. Stąd pytania typu, czy powstanie warszawskie było potrzebne, albo, czy decyzja o jego rozpoczęciu była słuszna – wydają mi się mało rozsądne.

Przeczytana niedawno książka „Ty jesteś moje imię” (Wydawnictwo Filia, 2014), będąca beletryzowaną opowieścią o miłości Barbary i Krzysztofa Baczyńskich, unaoczniła mi, że ludzie pokolenia Kolumbów łudzili się, że powstanie jednak nie wybuchnie. I do samego końca żyli tak, jakby TO miało się nie wydarzyć, albo co najwyżej – miało potrwać kilka godzin. Ale na co dzień nie chodzili przecież z głowami w chmurach, o nie, z pewnością nie mogli tak żyć. Dlaczego zatem, w obliczu zagrożeń związanych z wojną, a przede wszystkim ryzyka śmierci, wybierali to, co wydawać się mogło najmniej trwałe, a więc... bliską, intymną relację z drugim człowiekiem?! Ano właśnie dlatego. Dotarło do mnie, że jedynie ona była dla nich tą realną, namacalną, pewną rzeczą.

Tak sobie też myślę, że gdy ma się taką pewność, o ile łatwiej jest podejmować decyzje. Decyzję jakąkolwiek. I tu nie chodzi wyłącznie o bycie dla kogoś, w znaczeniu: bycie we dwoje. Niczym innym nie jest lansowana dziś tak mocno miłość własna, o której zresztą napisano, że ma być pierwsza. I może rzeczywiście tak jest – jak gdzieś przeczytałam – że ona jest nam dana, za darmo, od urodzenia. Kimś, albo czymś realnym, namacalnym i pewnym, stawianym jeszcze przed innymi, możesz więc być dla siebie ty sam, mogę być ja sama. Czy to mało?!

Pisząc ten tekst, zastanawiałam się, co dla mnie znaczy, że kocham siebie. Tutaj nie będę się rozwodzić na ten temat, to jednak osobiste. (Jasne, gdyby ktoś był ciekaw, oczywiście, zapraszam do bezpośredniego kontaktu.) Powiem Wam tylko, że w moim odczuciu przejawem tego jest konsekwentna niezgoda na to, co mnie nie wspiera. Pojęcie miłości własnej bardzo mi też współgra z takim przeświadczeniem, że w moim życiu nie ma sytuacji bez wyjścia. OK, mogę kiedyś stwierdzić, że taki czy inny mój wybór był po prostu niewłaściwy. Ale nie lubię mówić, a już tym bardziej myśleć, że do czegoś „czuję się przymuszona”. Bo…?! Odpowiadając na to pytanie, najchętniej przeformułowałabym tytuł piosenki: bo WYBÓR ZAWSZE JEST. Jak miłość. 😊😉

Sądzę, że oni też tego doświadczali. Mogli wziąć udział w powstaniu, albo nie. Jak Baczyński, któremu wręcz to odradzano. Mogli wyjść na ulicę z meldunkiem albo butelką z benzyną w dłoni, albo nie chcieć wykonać tego rozkazu. Mogli wreszcie nie chcieć wiązać się, dopóki śmierć ich nie rozdzieli. Ale jakie to życie.

Niby banał, lecz sądzę, że tego właśnie powinniśmy sobie wszyscy życzyć. Pewności wyborów, dokonywanych ze względu na własne dobro. Wtedy symbole powstańczej miłości, o których dziś kręcimy filmy i piszemy książki, nie będą tymi ostatnimi.

0 comments

Prześlij komentarz