środa, 14 lutego 2024

O czym warto rozmawiać, czyli hejt nasz… powszedni

Foto: FreeImages

On też jest wyrazem uczuć, tylko jakichś złamanych. Doprawdy, nie pojmuję, po co to sobie robimy.


W minionych miesiącach swoje teksty zaczęłam rozsiewać po różnych portalach społecznościowych, bo to mami: zasięg. Bieżące sprawy, obowiązki, jakiś też automatyzm myślenia sprawiają, że to, co moje, osobiste, upragnione, tylko czasem daje o sobie znać. Za rzadko – jak dla mnie, choć dobre i to.

Tak miałam ostatniego styczniowego weekendu. To jest ten moment, gdy dzieje się takie „cyk” w głowie, i różne puzzle zaczynają się układać; za każdym razem przekonuję wówczas siebie, że powinnam to wykorzystać, bo inaczej przepadnie. Regina Brett, przemyśleniom której poświęciłam kiedyś cały tekst (tutaj), formułuje to w następujący sposób: „Jeśli nie wiesz, co dalej – zrób tylko kolejny krok”. No więc należałoby usiąść i zacząć pisać. I nie odkładać na potem.

W tamtą sobotę, z rana, usiadłam. Coś mi mówiło, że muszę. Wbrew wszystkiemu. Nie wiedziałam, że tak głęboko tkwi we mnie napięcie, nieodreagowane od tygodni – jakiś mój kawałek, który potrzebuje się wyrazić. Tu i teraz. Zapalnikiem okazały się słowa pewnej doktor-psychologii, z portalu związanego z pracą czy też – mówiąc górnolotnie – karierą: „Ktoś coś powiedział, inny dopowiedział i nagle ktoś postanawia rzucić kamieniem.”. Piękne słowa, tak wprost dotykające istoty rzeczy – stwierdziłam. I pobiegłam za tą myślą.

Zatem napisałam o hejcie jednego mojego, związanego z pracą materiału; i jak mi z tym jest. Rzecz niebywałej wagi. Wylało się ze mnie. Potem przez chwilę zastanawiałam się, gdzie ten tekst zamieścić. Padło na wspomniany portal, i tak zrobiłam. Ale niejako w ślad za tym przyszły i wahania. Mój wewnętrzny cenzor. Standard. Wystarczyło, że zaczęłam zamykać laptop: Zobaczysz, będziesz oceniona. Zobaczysz, może być znów nieprzyjemnie. A tu, wszakże, nie chodziłoby o hejt ze strony internetowych trolli. O nie! Przełknęłam tę myśl, a tekst zostawiłam tam, gdzie był.

Ale następnego dnia cenzor raz jeszcze podniósł głowę: bo oto zaczęłam rozważać, czy tekstu nie przenieść na bloga. Jasne, tu jestem przecież bezpieczna. Blog to moje miejsce. Miejsce, gdzie z powodu takiej czy innej opinii nie zostanę zablokowana. W dodatku w sieci jedyne takie albo jedno z niewielu, gdzie mogę wyrazić się w pełni, bez naginania i przycinania słów. Gdzie nie muszę pisać pod publiczkę. Zaraz, zaraz, czyż nie do takiego samego wniosku doszłam, gdy zhakowano mój profil na Facebooku po tym, jak zaczął się konflikt zbrojny na Ukrainie?! (Tą historią dzieliłam się tutaj.)

Tekst o hejcie jeszcze trochę poobchodziłam, pokonsultowałam tu i ówdzie. W końcu dałam spokój: jest przecież mojego autorstwa, i na moim prywatnym profilu. Więc bez przesady.

Myślicie jednak, że się nie przejmuję? Albo nie przejęłam? Tak, i dlatego, finalnie, postanowiłam o tym opowiedzieć jeszcze raz. Hejt to trudny temat. A w social mediach z pewnością zjawisko na porządku dziennym. Nie sądzę, by dobrym pomysłem było to przemilczać, zamiatać pod dywan. W Internecie głośno o hejcie mówili swego czasu znani popularyzatorzy nauki: Dawid Myśliwiec i Tomasz Rożek. To ważne głosy, a przy tym wyraz odwagi. Bo? Bo nie jest łatwo powiedzieć: hejt, tak po ludzku, po prostu boli. Mimo że to NIGDY nie jest o mnie. Jeśli dołożymy do tego jeszcze niezrozumienie najbliższego otoczenia, tak jak było w moim przypadku, mamy uraz wtórny. Boli więc w dwójnasób.

Możecie się zastanawiać, czy miałam wcześniej do czynienia z hejtem? No jasne. Czy musiałam się z nim mierzyć w kontekście swojego pisania? Sądziłam, że jestem na to przygotowana. Sądziłam. Bo jakby zapomniałam, że hejter nie używa argumentów, jego napędzają emocje. A te, z całą swoją siłą rażenia, muszą się rozbić o ścianę.

Więc tak, hejt demaskujmy, piszmy i mówmy o nim – jak najbardziej. Nazywajmy rzeczy po imieniu, bo wtedy nas samych będzie to męczyć mniej. Złotych recept nie ma, ale w zderzeniu z hejtem na pewno nie o merytorykę chodzi.

0 comments

Prześlij komentarz