czwartek, 12 lipca 2018

O nauce poprzez sport, czyli tenis jako szkoła życia

To nie będzie tekst o charakterze wspomnieniowo-narzekającym, z cyklu: kiedyś było lepiej, ale że – miałam zaszczyt poznać taką, a nie inną osobę.


Gdy kończy się wielkie piłkarskie święto, ja myślę o tenisie. A to dlatego, że na stole w mojej kuchni – wśród innych gazet, papierów i książek – przewala się magazyn „Tenis”, który na światło dzienne wyciągnęłam przed paroma miesiącami. Wydanie sprzed lat. W dodatku jedna z inicjatyw wydawniczych tyleż chybionych, co niemających szans na powodzenie.

Powodem jest również to, że właśnie miesiące letnie, jak żadne inne, przypominają mi o tej dyscyplinie sportu. Przełom lipca i sierpnia to czas, gdy nad polskim morzem, w Sopocie, spotykali się wszelcy znawcy i sympatycy tenisa. Dla mnie, tydzień intensywnej pracy w biurze prasowym był szansą na zdobycie nowych doświadczeń, poznanie ludzi i wnikliwe obserwacje.

Tekstu, który mam przed oczami (właściwie: masz przed oczami), a który jest śladem dziennikarskich prób z ery przed Internetem, dzisiaj raczej nikt nie znajdzie. Tym bardziej, takie materiały wydają się nie mieć racji bytu ze względu na nadmiar informacji i szybką ich dewaluację. Jednak wycieczki w przeszłość są po coś. Ostatnio miejsce wcale nie odkrywczej refleksji, że czas szybko mija, coraz częściej zajmuje w mojej głowie przekonanie, że szczęściem było to czy tamto. Bo takiego, a nie innego doświadczenia mogłam przecież nie mieć. Na historię pana Rafała Sowińskiego może zatem warto spojrzeć inaczej niż na odgrzewane kotlety.

Być może, zamiast tańczyć rock'n'rolla, dominującego w latach jego młodości, wolał stanąć z rakietą na korcie. Niewątpliwie, swoją działalnością kładł podwaliny pod bardzo rozhuśtany rynek. Według moich obliczeń, był tylko dwa lata młodszy od innego miłośnika tenisa, związanego z Warszawą znanego właściciela palarni kawy. Dla pana Rafała wyszukiwarki internetowe jednak nie są tak łaskawe. Póki co. Ale tradycje lubią się odradzać, więc oby przetrwał w pamięci!

*  *  *

Jako mały chłopiec podawał piłki. W wieku 16 lat został trenerem. Dziś ma 91 lat i z dumą wspomina, że jeszcze niedawno udało mu się stanąć na podium. Rafał Sowiński to człowiek-historia. Tę historię chciałby zostawić nie tylko zawodnikom, którzy wyszli spod jego ręki.

Pan Rafał jest rówieśnikiem takich gwiazd przedwojennego tenisa, jak Ignacy Tłoczyński czy Józef Hebda. Jedynym z żyjących. Choć jak na swój wiek może się pochwalić niezłą krzepą, z dawnej pasji zostały mu tylko wspomnienia i zdjęcia. Rozgrywek tenisowych nie ogląda nawet w telewizji, bo od czasu, gdy zamieszkał w domu kombatantów w Legionowie, ma dostęp jedynie do sześciu podstawowych kanałów polskich. Przyznaje, że tęskni za tenisem – w końcu tej dyscyplinie poświęcił całe życie. Gdy w czerwcu ubiegłego roku Aleksander Łuczak, uczeń i przyjaciel, zaprosił go na kort, najlepszym miejscem siedzącym, niewystawionym na działanie słońca, wydało mu się krzesełko sędziowskie i na nie usiłował się wdrapać. Tak jakby nie chciał przyznać się sam przed sobą, że ten rozdział jest już zamknięty.

Drzwi do świata

Okres międzywojenny, na który przypadły lata jego dzieciństwa, wspomina jako wyjątkowy: – Po pierwszej wojnie światowej Polska była zniszczona. Odzyskaliśmy niepodległość po wielu latach niewoli, ale wśród ludzi panowało ogromne ubóstwo. Wystarczy sobie wyobrazić, że Niemcy nie pozwalali nam nawet przewozić przez granicę kartofli. Nie było z czego żyć; chorób które brały się z tej nędzy, nie umiano leczyć. Ludzie chwytali się czegokolwiek, by zdobyć pieniądze.

Sowiński pochodził z wielodzietnej rodziny. Jego ojciec był dorożkarzem, któremu dorobek życia zabrała wojna; matka zmarła, gdy pan Rafał miał sześć lat. Warszawskie korty Agrykoli, na które lubił chodzić, otwierały przed nim drzwi do innego świata. Podawał piłki, spotykał się z dziećmi. Przyznaje, że o szukaniu swojego miejsca w białym sporcie jeszcze wtedy nie myślał – chciał odciążyć ojca, zarabiając pieniądze, za które sam mógłby sobie kupić książki czy ubrania.

W tenisa zaczął grać w 1926 roku. Wtedy też po raz pierwszy wziął do ręki rakietę, tj. drewnianą packę. – To nie były takie czasy jak dzisiaj, wszyscy młodzi rwali się do gry, choć nie mieli odpowiedniego sprzętu. Niejeden wierzył, że jest przed nim jakaś przyszłość tenisowa, ale nie z myślą o zarobkowaniu. Pacek użyczali nam „ci prawdziwi” tenisiści, wywodzący się z hrabiowskich rodów. My, czyli tak zwany proletariat, odbijaliśmy piłkę na połowie betonowego kortu, naśladując ich ruchy – wspomina pan Rafał.

Mieć to we krwi

Był samoukiem. O zasadach gry w tenisa nie czytał w żadnej książce, nie brał też u nikogo lekcji. Jak twierdzi, podsłuchiwał i podglądał… Z polskich tenisistów podziwiał m.in. Jadwigę Jędrzejowską, która imponowała mu pewnością uderzenia. Uważnie obserwował, jak grają Stanisław Czetwertyński, Andrzej Tarnowski, Czesław Spychała. Wraz z upływem czasu i nabywaniem większej praktyki zapalał się do gry coraz bardziej. Musiało mu to wychodzić całkiem nieźle, skoro zauważono go w Lawn Tennis Club na Agrykoli. Młodemu Sowińskiemu szybko zaproponowano funkcję trenera klubowego. – Chodziło o to, by nie sprowadzać już nikogo zza granicy – tłumaczy skromnie. Zdarzało się, że wygrywał z którymś ze swoich poprzedników. Pochodzili z Anglii, Niemiec, Austrii. Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej – podczas gdy we Lwowie królował Hebda, a w Poznaniu bracia Tłoczyńscy – on mógł się uważać za jednego z lepszych warszawskich graczy.

Ale obowiązek służby wojskowej go nie ominął. Na korcie pana Rafała zastąpił wówczas Jan Korneluk, związany później z sopockim ośrodkiem tenisowym. Tymczasem z rezerwy Sowiński trafił na front. Kampania wrześniowa zastała go na granicy niemieckiej. Rannego ściągnęła go do Warszawy rodzina. – Byłem pięknie ranny, tylko łydki miałem postrzelone. Także przebrałem się w cywilne ciuchy i poszedłem do pracy – śmieje się.

W czasie okupacji w tenisa grano rzadko i bardzo ostrożnie, bowiem każde większe zgrupowanie budziło czujność Niemców. Jedyne otwarte korty znajdowały się przy Instytucie Głuchoniemych na placu Trzech Krzyży i na terenie elektrowni warszawskiej przy Kolejowej, gdzie był zatrudniony. Kredyt zaufania u Niemców i klucz na kort zyskał sobie właśnie dzięki tej pracy. Za karabin chwycił jednak raz jeszcze, w czasie powstania warszawskiego.

Nie ten duch

Po wojnie Sowiński stanął za siatką znów jako trener. Nie pozostawał jednak wierny jednemu klubowi. Grał m.in. w Legii, na kortach WKS Lotnik, na Skrze, Polonii, w Zdrowiu przy ministerstwie na Miodowej i w klubie sportowym Elektryczność. Nie raz pełnił funkcję sędziego wynikowego. Przez rok zajmował się również konserwacją kortów na Warszawiance. I w tym okazał się mistrzem. – Robiłem to na wyczucie i uważam, że nie ma żadnej sprawdzonej metody. Ponieważ sam byłem tenisistą, zawsze wiedziałem, czego trzeba dodać: cegły mielonej czy chudej ziemi, by kort był jak stół i dobrze się na nim grało – mówi.

Czym był tenis lat przedwojennych? – Przede wszystkim finezją. Liczyło się ustawienie nóg, sposób, w jaki odbijało się piłkę z backhandu czy forhendu. Piłka idąca na rakietę musiała być rzeczywiście dobrze podana, a nie lecieć gdzieś na bok. Poza techniką gry, swoim uczniom wpajałem także pewien system wartości: na korcie należało umieć się zachować. Przekleństwa bądź papierosy były po prostu nie do pomyślenia – podkreśla Sowiński.

Uczył nie tyle tego, jak zwyciężać, ale jak czerpać przyjemność z samej gry. Przedwojenne zasady znalazły wielu zwolenników. Z uczniów, którzy osiągnęli największy sportowy sukces, wymienia Jerzego Jacniackiego, Stanisława Łazowskiego, Józefa Piątka, Jana Radzio, Aleksandrę Jacniacką. Gdy lekcje gry dawał „na Elektryczności” (dzisiejszy City Tennis Club), po próbach przychodzili do niego aktorzy z pobliskiego Teatru Ateneum, m.in. Tadeusz Borowski, Krzysztof Chamiec, Adam Hanuszkiewicz, Janusz Warmiński, Elżbieta Kępińska, Władysław Kowalski, Roman Wilhelmi i znany rysownik Zbigniew Lengren.

Mimo że Sowiński poświęcił się karierze trenerskiej, cały czas odnosił zwycięstwa jako tenisista. W 1951 roku zdobył mistrzostwo Warszawy. Razem z Wiesławem Gąsiorkiem był drużynowym Mistrzem Polski. W wieku 82 lat, w swojej kategorii wiekowej święcił tryumfy podczas Międzynarodowych Mistrzostw Polski w Sopocie. Komentuje to krótko: – Tylko dlatego, że sam niezmordowanie grałem w tenisa, potrafiłem być dobrym trenerem.

Jednak współczesny tenis mu się nie podoba. Jego zdaniem, od czasu, gdy walka na korcie toczy się o pieniądze, prym wiodą zawodnicy silni i szybcy. Sowiński ubolewa nad tym, że w ich grze rzadko widać klasę. Szczególnie przeciwny jest trzymaniu rakiety oburącz. – To tak, jakby piłka, a nie zawodnik, miała rozum – dodaje z uśmiechem.

Pełna publikacja mojego artykułu „Przekazać pasję”: „Tenis”, luty 2003 r. (nr 56)

0 comments

Prześlij komentarz