wtorek, 31 stycznia 2017

O wizycie u psychologa, czyli zabawa w pomaganie

Każdy z nas ma w głowie coś innego, gdy myśli: psycholog. A może taką myśl, czy skojarzenie – warto by rozebrać na czynniki pierwsze?!


Przygotowuję się do rozmowy z psychologiem. To nie będzie zwykła wizyta. Nie, nie dlatego, że na hasło: psycholog, czy: problem, mam ochotę patrzeć sobie na buty, albo udawać, że sprawa nie istnieje. I nie, nie przejmuję się, nie mówcie mi, że wszystko będzie dobrze – to nie moja bajka. Kontakt z kimś reprezentującym tzw. psychiczną sferę naszego życia – to dla mnie wybór życia świadomego. Nie żadna kara ani wyrok.

Kojarzy się z pomaganiem. Powinien. Jednak sporo mieszanych uczuć, powiedziałabym wręcz: zamęt, znajduję w sobie dlatego, że na spotkanie zaprosił mnie psycholog żłobkowy. Czyli? Ktoś, za kim stoi instytucja. System. Struktura władzy. Czy będzie straszyć? Gdy w przeddzień wieczorem, wsłuchana w siebie kroję warzywa, wśród różnych uczuć znajduję również coś pozytywnego: zaciekawienie.

A więc idę. Bo uważam, że trzeba rozmawiać. Choć w tym przypadku, zapewne nie o relacji, tym jak ją usprawnić. Na pewno nie. W głowie aż huczy od myśli. Dzieci mają być grzeczne i równo stać w rządku, albo ładnie się ze sobą bawić. Bo przecież, skoro to dzieci, to muszą chcieć się przytulać. A jak któreś głośniej krzyknie, nie zareaguje na polecenie, albo ślady interakcji będą widoczne gołym okiem, na skórze innego dziecka – zapala się czerwona lampka. Dopiero wówczas! Wszak, gdzie były opiekunki? Za to rodzice rozhisteryzowani: jak to, to tak bawią się dzieci? To się nie może więcej zdarzyć! Starczy! Zaczyna się gra w szukanie kozła ofiarnego. Trzeba się odsunąć, by zobaczyć, że słowa, które latają po korytarzach żłobka, to nie kule armatnie, lecz emocje.

W świecie rozwiązań idealnych, i dążenia do takowych, moje pytanie pewnie nie na miejscu: czy dziecko ma szansę czegoś się nauczyć, jeśli nie pozwolimy mu upaść, albo czasem nie poszturcha się z kolegami?

0 comments

Prześlij komentarz