Foto: www.poznan.pl |
Poznaniacy czytający ten tekst mogą się zżymać, ale wszystko wskazuje na to, że swoją tradycją będą się musieli podzielić.
Ten tekst powstawał długo, a w istocie zamysł jego napisania długo chodził mi po głowie. Dałam sobie czas i pozwoliłam na luksus czekania. Chciałam sprawdzić, pojechać, dotknąć, skosztować. Jak rasowy dziennikarz. Cóż, planu w 100 procentach nie wykonałam – niemniej jednak po ostatnich świętach powiedziałam sobie jasno: z makiem w moim życiu dość, przynajmniej na razie.
A wszystko przez rogale. Nie zwyczajne, tylko te marcińskie albo świętomarcińskie. Zapadły mi w pamięć, nawet nie rogale sensu stricte, lecz sam ich smak... wyjątkowy, rozpływający się w ustach. Pomieszanie gęstego lukru i bakalii, i maku właśnie. A przecież mak biały, z którego słyną rogale marcińskie, jest delikatniejszy i słodszy niż ten niebieski, powszechnie stosowany w kuchni.
Ten przysmak kojarzy mi się z jesienią. I słusznie. Po raz pierwszy rogale jadłam, zdaje się, we wrześniu. W pamięci mam obraz matki idącej z wózkiem poboczem drogi, pogryzającej rozkosznie słodką bułkę w kształcie podkowy. Jest ciepłe, aksamitne popołudnie. To powrót z zakupów, w czasie których odwiedziłam lokalną – acz znaną na cały Otwock – cukiernię. W perspektywie: rychła przeprowadzka do Warszawy, czytaj: powrót do domu. Wspomnienie bez wątpienia miłe.
Polubiłam rogale. I chyba dlatego dziś nadaję im takie znaczenie. Ostatniej jesieni zaczęłam się za nimi rozglądać w połowie października (zwyczajowo je się je 11 listopada i właśnie w listopadzie są najpopularniejsze, a od lat już nie tylko w Poznaniu). W rzeczy samej, skusiła mnie wywieszka na zewnątrz jednej z sieciowych piekarni. – Nie, proszę pani, rogali poznańskich już nie ma – ekspedientka skwitowała moje pytanie tonem, jakby chciała przywołać mnie do porządku. Rozbawiło mnie to.
Ciąg dalszy rogalowego dochodzenia ma miejsce wieczorem w autobusie. Wprawdzie obce jest mi przylepianie się do smartfona w celu ciągłego bycia on-line, jednak tym razem ciężko mi się oprzeć. Jakie wnioski? Na rynku jest sporo podróbek, a ujmując rzecz wprost: rogali świętomarcińskopodobnych. Stąd różne pomysły na nazwę: rogal królewski, rogal marcinkowski, rogal marcjański, rogal poznański właśnie, czy po prostu rogal z białym makiem. Wytwarzanie oryginalnych rogali marcińskich to jednak przywilej piekarni tudzież zakładów cukierniczych, które uzyskały certyfikat specjalnej kapituły – nazwa „rogal świętomarciński” (albo „marciński”) od 2008 r. widnieje w rejestrze chronionych nazw pochodzenia i chronionych oznaczeń geograficznych, nad którym pieczę sprawuje Unia Europejska. A więc nazwa jest chroniona prawem. Co więcej, tradycyjny rogal ma prawo powstawać tylko na wyznaczonym obszarze i wyłącznie według określonej receptury. Podobnie jak oscypki – dopowiadam sobie w myślach.
Nie będę rozsądzać, gdzie w Warszawie są sprzedawane te „prawdziwe” rogale (np. czy są nimi te o nazwie Rogale Marcina?), a gdzie nie. Na internetowych forach toczą się o to boje. Ja nie mam takiej wiedzy. Na pewno, rogale z Otwocka, po których wspomnienie smaku pielęgnowałam tak długo – nimi nie były. Choć, tak, mogłyby być, wciąż mogą... Zeszłej jesieni rogale jadłam w dwóch miejscach. I śmiem twierdzić – bo podjęłam pewien wysiłek, by to ustalić – że w obu przypadkach można mówić o wyrobach z certyfikatem. Co ciekawe, w jednej z tych piekarni rogale świętomarcińskie są dostępne cały czas, tzn. były jeszcze w połowie stycznia.
Tradycja niewątpliwie jest w cenie, ale w tym wypadku powinno chyba cieszyć, że się zmienia. Czy nie inaczej było kiedyś z pączkami, smażonymi tylko w karnawale i zimą?
0 comments
Prześlij komentarz