niedziela, 26 października 2025

O słowach, dojrzewaniu znaczeń i drodze, która ma swój kres

Foto: grafika stworzona z pomocą AI/ Canva

Ojcze Krzysztofie, przepisuję sobie te słowa, bo są piękne. I tak wiele mówią mi o mnie samej. Używając nowomowy młodzieżowej, powiedziałabym zapewne: Tak bardzo ja.


Przyszły do mnie bez zaproszenia. Sobotni, leniwy poranek. Myślałam o wężu. O tym, że takie zwierzątko chce mieć jedna z przyjaciółek mojej córki. Dziwactwo. Ekstrawagancja. Zaraz też przypomniałam sobie chłopaka z równoległej klasy z liceum. Nie znałam go osobiście. Ale ponoć miał w domu węża. Hodować węża, początek lat 90. ubiegłego stulecia, hm… I ta zbieżność nazwisk. W ruch poszedł telefon. Zaczęłam szukać informacji. Robię to odruchowo, gdy czegoś nie wiem.

„Od wielu lat pisanie jest dla mnie odskocznią od kieratu codzienności. Pomaga uporządkować myśli, zrozumieć siebie, ponazywać otaczający świat. Jest także łaską, jak wszystko”.

Wow! Nie pamiętam, czy siedziałam czy stałam. Ale jeśli stałam, to usiadłam.

„Aby dużo mówić, należy jeszcze więcej milczeć. Podobnie mam z pisaniem, niezbędna jest cisza i samotność. W przeciwnym wypadku słowa mają ograniczoną energię, a używane zbyt często – tracą swoją moc”.

Ojcze Krzysztofie, nie sądziłam, że napiszę ponownie. Że będę chciała dokończyć ten list i wysłać go w sieć – tj. zamieścić na swoim blogu. I że odwaga przerośnie wahanie.

Ale tak. Minęły trzy lata. Koleżanka mojej córki, ta od węża, już dawno wróciła na Ukrainę. W którąś niedzielę stałam w kolejce – długiej, jak zwykle – do spowiedzi w kościele dominikanów na warszawskim Służewie. Nie widziałam, kto mówił kazanie. Lecz mówił tak, że nie mogłam przestać słuchać. W trakcie tego kazania kilka razy się zaśmiałam, bo doskonale rozumiałam kontekst sytuacyjny tego, o czym opowiadał dominikanin. A mówił z tym specyficznym dystansem. Do siebie, do życia zakonnego, do wszystkiego, co zbyt ludzkie, by udawać święte.

Tak, serio, śmiałam się, czekając na spowiedź. Przyznam szczerze, że nawet nie było mi głupio. Bo niby czemu? Śmiech przecież też może być modlitwą. I to taką, która rozluźnia duszę, pozwala jej odetchnąć.

Pod koniec mszy przekonałam się, że mszę odprawiał ojciec Krzysztof.

I wtedy coś się we mnie domknęło. Jakby te słowa sprzed trzech lat, które kiedyś zapisałam w notesie, nagle wróciły do źródła. Nie wiem, czy to przypadek. Może tak po prostu miało być. A może to tylko przypomnienie, że słowa – te, które naprawdę mają sens – nigdy nie giną. Krążą gdzieś w powietrzu, aż znajdą nas z powrotem. Wracając do domu, myślałam o tym, jak wiele razy w życiu spotykamy ludzi tylko po to, by usłyszeć jedno zdanie. I że czasem wystarczy właśnie to jedno, żeby coś w nas ruszyło z miejsca.

Może dlatego znowu piszę. Żeby nie zgubić tych drobnych spotkań, które czasem wyglądają jak przypadek, a są jak znak. Pisanie jest jak rozmowa z ciszą – ta sama uważność, ten sam oddech. A może i ta sama łaska.

„Permanentna dostępność niesie z sobą rozproszenie, trzeba nauczyć się z tym żyć. Szukać pokoju nawet pośród zamętu. Jeden z filozofów mówił o paplaninie – człowiek mówi zbyt dużo, ponieważ nie jest w stanie znieść pustki, która w nim panuje”.

I myślę dziś, że słowa można porównać do węży – zmieniają skórę, ale zostają sobą. Są tylko miększe, cichsze, bardziej oswojone.

----------
Źródło inspiracji: blog „Światła Miasta” i wpis:
Walka o ciszę w sobie
Dziękuję!

0 comments

Prześlij komentarz