wtorek, 28 listopada 2017

O słowach, które zostają z nami na dłużej, czyli że na naukę nigdy nie jest za późno

Każdy z nas ma takie fragmenty, do których chętnie wraca. Bo coś w nim otworzyły. W tym wpisie dzielę się tym, co w ostatnim czasie inspirujące było dla mnie.


Historię o mnichach tybetańskich zapamiętałam z dwóch powodów. Po pierwsze, odnosiła się do pewnej mojej skłonności, którą – po włożeniu odrobiny wysiłku – wyeliminowałam ze swojego zachowania. Chodziło o zbytnie roztrząsanie i przemyśliwanie nad sprawami, które były, minęły, a na bieg których nie mam już wpływu. Albo: nie mam wpływu w ogóle, bo ten, o którym mniemam – że mogłabym mieć – jest iluzoryczny. Po co więc zaprzątać tym sobie głowę?

Na przykład, że ktoś zachowuje się bądź zachował nie fair w stosunku do mnie. Taki Szef, chociażby, który w przypływie złości wali ręką w twoje biurko, tak że spadają na podłogę wszystkie kartki; który grozi, że nie musisz „tutaj” pracować, ilekroć mówisz coś, co Mu się nie podoba, albo tylko: wyrażasz własne zdanie. Jak długo można się tym przejmować, nic z tym nie robiąc?!
Oczywiście, to ma się nijak do rozpamiętywania przeszłości związanego z osobą, której właśnie zabrakło wśród żywych. W tym kontekście: przejmować się, albo i: nie przejmować – brzmi jak żart. Ponury żart. Przynajmniej, do jakiegoś czasu.

Drugi powód, całkiem prosty, jest taki, że historia o mnichach jest zmyślona. Jak bajka, albo przypowieść. Co przy tym ważne, oddziałuje obrazem – czyli czymś, bez wątpienia, bardziej sugestywnym niż słowo. Rzecz jasna, potrzeba też wyobraźni czy dystansu, albo czegoś, co można by nazwać zaprzeczeniem skąpstwa poznawczego, by po przeczytaniu historii stwierdzić, że, aha, może odnosi się również do mnie. I, co w związku z tym...?

A było tak:
„Zgodnie z tradycją buddyjską, mnichom tybetańskim nie wolno dotykać kobiet. Przychodzi więc dwóch mnichów nad rzekę, a tam przy brodzie stoi kobieta. Po stroju widać w dodatku, że prostytutka. Prosi, by ją przenieść, bo nie może zamoczyć sukni. Pierwszy z mnichów spełnia więc jej prośbę. Idą dalej we dwóch i drugi mnich gada do pierwszego: «Coś ty zrobił, jak mogłeś, zbrukałeś swoje szaty!». Trwa to pół godziny, pierwszy mnich nie wytrzymuje i mówi: «Ja ją przeniosłem i zostawiłem na brzegu. A ty ciągle jeszcze ją niesiesz»”.
O drugiej historii nie potrafiłabym powiedzieć, dlaczego ją zapamiętałam, ani o czym dokładnie jest. Przyznaję, z ręką na sercu. Bo i trochę w niej żargonu psychologicznego, który – wszak rozumiem – do wyobraźni nie przemawia, a w efekcie tekst ciężko się czyta. Lepiej pamiętam samą książkę („Ujarzmić gniew”, Wyd. Jedność), bo w istocie jest jedną z niewielu, po które w swoim życiu sięgnęłam, a którą odłożyłam, nie dobrnąwszy nawet do połowy. Bo ileż można o emocjach, i o gniewie?! Choć z tezą autora, że to uczucie może być zdrowe, o ile podbuduje się je właściwymi przekonaniami – zgadzam się jak najbardziej.
„Dwóch mężczyzn regularnie jeździło do pracy w Londynie. Każdego dnia w ciągu dwóch lat jeden z nich obserwował powtarzający się scenariusz. Kiedy jego towarzysz podróży wychodził ze stacji kolejki podziemnej, kupował gazetę od sprzedawcy w pobliskim kiosku. Każdego dnia sprzedawca mrukliwie zwracał się do kupującego, a ten odpowiadał mu pogodnie i wesoło. Będąc świadkiem tego wydarzenia przez dwa lata, pierwszy mężczyzna zebrał się na odwagę i powiedział do towarzysza podróży: «Każdego dnia od dwóch lat widzę, że sprzedawca warczy na pana niegrzecznie, a pan każdego dnia jest dla niego bardzo uprzejmy. Dlaczego jest pan dla niego taki miły?». Towarzysz podróży odpowiedział na to: «Ponieważ to ja chcę być tym, który kontroluje własną postawę, uczucia i zachowanie, a nie on!»”.
Wymaga komentarza? Sądzę, że nie. Dość powiedzieć, że dla mnie historia była inspirująca. Ktoś, kto postanowi nauczyć się wyrażać złość bez krzyku, agresji, ranienia innych oraz siebie, znajdzie bez wątpienia własną historię. Poszuka własnej lekcji.

I jest jeszcze trzecia historia. Taka, powiedziałabym, w kawałkach. A raczej przekaz, bo płynie z lektury całej książki. Pokuszę się o przytoczenie fragmentów.
„Często myślimy i działamy tak, jak gdyby nasza relacja z dzieckiem była jednokierunkową ulicą, po której ruch odbywa się tylko od nas do nich. (…) Teraz, kiedy wiemy, że dziecko to pełnowartościowy człowiek już od momentu urodzenia, absurdem jest mówienie o «metodach», które gwarantowałyby jego indywidualny i społeczny rozwój. (…) Prawdziwym darem od dzieci są wyzwania egzystencjalne, którymi obdarzają nas tylko dlatego, że są tym, kim są”.
Jasne, znawcy literatury i trendów tzw. parentingowych od razu rozpoznają, że to… Juul. Tak, TEN Jesper Jull – duński terapeuta, uznawany za autorytet w dziedzinie wychowania. Zaś pozycja, z której pochodzą cytaty („Twoje kompetentne dziecko”, Wyd. MiND), to jedna z najbardziej zaczytanych przeze mnie książek. Nie, żebym tego akurat autora kupowała bez żadnego «ale», niemniej jednak wiele z jego tez po prostu mnie przekonuje. A i swoje dziecko – choć może to dziwnie zabrzmieć – postrzegam jako cenną lekcję, do odrobienia.

Myślę, że warto czytać. I warto inspirować się historiami. Nieraz działają lepiej niż ktoś, kto stoi obok i mówi: «Musisz…», «Dobrze pani zrobiła», albo bezpardonowo ocenia. Ten, kto potrzebuje nauki, sam decyduje, co i z której historii bierze dla siebie.

2 komentarze:

  1. Dziękuję za Twój wpis. Niedawno odbyłam dyskusję na temat złości z moim mężem, który uważał, że gdyby nie moja złość, to on by nie wybuchł i to ja ponoszę winę za jego reakcję. Po rozmowie co nieco zmienił swoje postrzeganie tej sprawy. Bo i owszem- odczuwamy emocje innych osób, ale to od nas zależy, co dalej z nimi zrobimy. Jako matka bardzo często mocno odczuwam uczucia targające moim dzieckiem i myśl: "stop, to przecież nie moja złość", pozwala mi się zatrzymać, powstrzymać własną odruchową reakcję, by w końcu spokojnie pomóc mojemu dziecku w odnalezieniu stabilnego gruntu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo się cieszę, że w jakiś sposób mogłam być pomocna. :-) No tak, emocje to trudna materia. Wiesz, uważam, że dzieci pozwalają nam przerobić tę lekcję jeszcze raz. O gniewie czy też złości pisałam sporo na swoim blogu. ;-)

    OdpowiedzUsuń