sobota, 7 lutego 2015

O tym, jak potrafią straszyć duchy... firmowe, czyli myśli do przerobienia

No bo mnie te duchy straszyły. I to przez długi czas. Te duchy były w mojej głowie, a to w wyniku szokującego wręcz dla mnie zderzenia z polską kulturą folwarczną. Kulturą firmową – znaczy się.


O tak, przekonałam się, że polska kultura organizacyjna potrafi być kulturą folwarczną. Tak zresztą wynika z badań. Przeczytałam na ten temat bardzo dużo i wynotowałam sobie wiele stwierdzeń, które są zgodne z tym, co sama myślę, bo to po prostu przeżyłam.

To różne stwierdzenia. Dotyczące pracy, naszego w niej bycia i tego, co ono z nami robi. Zaskakujące, ujmujące sedno sprawy, a gdyby się głębiej zastanowić – po prostu oczywiste. Właściwie to związane ze światem korporacji, które zdominowały współczesny rynek. Sama usłyszałam niedawno, jakobym należała do pokolenia korporacji. Czy aby na pewno? Badanie przeprowadzone trzy lata temu dowodzi, że mianem tym określać należy przedstawicieli pokolenia Y. Czyli się nie łapię… A może korporacja to tylko takie słowo-wytrych, oznaczające nasze zaaferowanie pracą, to jak bardzo jest dziś ona dla nas ważna. Te stwierdzenia zapisuję od dłuższego czasu w notesie, ale pora już pewnie na podsumowanie.

Swego czasu szczególnie dotknęło mnie zdanie: „Duch korporacji jest zawsze pokłosiem zachowania szefa, bo kultura organizacyjna idzie od głowy. Jeżeli jest w niej element bezosobowy, to po jakimś czasie ta bezosobowość schodzi aż na sam dół”. Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale tego – o czym mowa – doświadczyłam na własnej skórze. Bardzo.

Ale o tym, jak powstaje duch organizacji, można powiedzieć też tak: „Prawdopodobnie gdyby szef stosował kulturalną i profesjonalną formę komunikacji, to nikt by się tak bardzo źle nie czuł”. Prawda?

Niestety polscy przełożeni nie potrafią rozmawiać ze swoimi podwładnymi. Chodzi o nieumiejętność przekazywania tego, co jest strategią firmy i jak ją realizować. Dominuje przekaz w stylu: Zrób tak, bo ci każę; albo: Zrób tak, bo ja wiem. Taki sposób komunikowania się to jednak nic nowego. W Europie był on znany już na przełomie XVI i XVII wieku. Cechuje go przede wszystkim hierarchizacja, a wraz z nią budowanie struktur pionowych, na czele których znajduje się wszechwiedzący przywódca (nawet nie specjalista i nie lider), zaś na dole – jego wyrobnicy. Prof. Janusz T. Hryniewicz z Centrum Europejskich Studiów Regionalnych i Lokalnych Uniwersytetu Warszawskiego ukuł nawet specjalne pojęcie, które oddaje ten rodzaj relacji w firmie. To właśnie owa kultura folwarczna. Dostępne są wyniki badań, według których taką właśnie kulturę ma ponad 70 proc. polskich organizacji.

Cóż więc, w powszechnej opinii, „bardzo wielu szefów to ludzie nieokrzesani, którzy swą władzę realizują poprzez despotyzm i poniżanie ludzi”. Każda tego typu opowieść jest długa i smutna. Oczywiście, nie można życzyć nikomu, „żeby się do chamskiego szefa przystosował, bo to by było powielaniem okropnej mobbingowej rzeczywistości. W takiej sytuacji powinna się zebrać grupa osób, pójść do szefa i oświadczyć mu, że nie będą jego wrogiego zachowania tolerować. Zagrozić podaniem do rady nadzorczej albo sądu pracy. Nie może tego zrobić jedna osoba, bo zostanie kompletnie skasowana”.

Niepokoić może jednak to, że w spadku po własnych rodzicach wielu młodych ludzi przejęło inny sposób myślenia: „że trzeba za wszelką cenę trzymać się tego, co się ma, choćby było niedobre”. Jak byłam młodsza, też to słyszałam. Tymczasem pokonywanie lęku przed zmianą i ryzykiem to po prostu lekcja, którą trzeba odrobić – również w pracy. Każdy z nas ma prawo dążyć do poprawy jakości życia i z tego akurat nie musi się tłumaczyć.

Ale poza demonicznym szefem jest jeszcze coś, co przyjęło się myśleć o korporacjach. Kojarzą się z miejscem, które robi z człowieka bezwolnego robota. „To monotonna praca, gdzie musisz być sztuczny, żeby przetrwać”. Chodzi też o „możliwość popadnięcia w stan, w którym traci się zdolność zaciekawiania się światem, a w efekcie zatruwa swoje otoczenie”. Nie sposób sobie wyobrazić, że będzie inaczej, skoro praca w korporacji zajmuje tyle godzin, nierzadko więcej, niż zakłada norma.

Niewątpliwie warto mieć na uwadze, że „do momentu, w którym poddajemy się bezwolnie funkcjonowaniu korporacji, to nawet jeśli z niej wyjdziemy – jesteśmy słabi. Bo będziemy potrafili tylko to, co umiał ten trybik. Jeżeli przygotujemy się do zmiany i pozyskamy szersze kompetencje, będziemy pożądani na wolnym rynku”.

Z drugiej jednak strony przypadki osób, które na własne życzenie odeszły z korporacji, wcale nie są odosobnione. „Istnieje moda na wychodzenie z korporacji i potępianie tego, co się w nich robiło. Ale to może irytować. Ludzie podważają bowiem część swojego życia. Wychodziłoby na to, że ktoś przez 10 – 20 lat rzeczywiście żył w okowach, rozpaczliwie się męczył, co jednak nie przeszkadzało mu w robieniu kariery”. Pytanie: dlaczego się na to zgadzał?

Podoba mi się, jak o uwikłaniu w korporacyjne życie powiedział kiedyś Jacek Santorski. „Korporacja jest jak nadopiekuńcza matka. Karmi, lecz nie daje pełnej wolności”. Jako puenta – wystarczy.

0 comments

Prześlij komentarz